Tazara train- podróż pełna wrażeń- cz.II

1472819_681762328530954_569157543_n.jpg

Jednak znaleźć w Lusace Tazara House nie było łatwo. Internet w Zambii nie jest tak popularny jak w innych miejscach. Co prawda w moim hostelu można było za 10 US$ zakupić wf na 1 dobę, ale akurat padł im serwer ( afrykańskie realia:). Wiedziałam więc tylko, że Tazara House jest „gdzieś między dworcem kolejowym i autobusowym”:) Postanowiłam popytać więc przechodniów. A było ich wszędzie mnóstwo! Lusaka to niespełna 1,5 mln. miasto, lecz wydawało się być zatłoczone do granic możliwości. Wszyscy uśmiechnięci, pogodni, przyjaźni dla zagubionego Musungu:) To miasto zdecydowanie przyjaźniej wyglądało w ciągu dnia. Tak więc każdy mnie kierował i prowadził w innym kierunku:) Zwiedziłam dzięki temu sporą część miasta, przeszłam przez dwa lokalne targi, przez kilka głównych ulic miasta, wypiłam kawkę w lokalnym barze, dwa zimne piwka z moimi przewodnikami, było sympatycznie:)

Dotarłam w końcu do Tazara House! To duży budynek z czerwonej cegły, na piętrze drugim w pokoju 211 można było kupić bilet na podróż do Dar es Salaam. Udało się! Ale nie od razu- bo akurat była przerwa na lunch i miała trwać przez kolejne 2 godziny. Pani, która miała mi sprzedać bilet akurat jadła frytki ze swoja 3 letnia córeczka. Postanowiłam więc przyjaźnie zagadać. A że dziewczynka bardzo zainteresowana była moim kolorem skóry, to i mama okazała się być przyjazną. Po około półgodzinnej pogawędce i tłumaczeniu dlaczego nie mam jeszcze dzieci i męża:), po omówieniu wszelkich spraw zdrowotnych dzieci afrykańskich (jako że pediatrą jestem)- kobieta postanowiła skrócić czas swojego lunchu i sprzedać mi bilet:)

1463953_681310531909467_642164969_n.jpg

Okazało się, że pociąg odjeżdża nie w czwartki jak wyczytałam w internecie, ale w piątki, i że nie ma już biletów do pierwszej klasy. Kris, mój pomysłodawca z Lusaki zastrzegał mi kilkakrotnie bym kupiła TYLKO bilet na pierwszą klasę! Ja jednak postanowiłam nie odpuszczać, kupiłam więc bilet. Druga klasa- a co! jak przygoda, to przygoda:) Dodam, że kobieta, która mi sprzedawała bilet kilka razy pytała „czy na pewno?” i że „może się jeszcze zastanowię”. W szoku była, że samotna Musungu chce pojechać sobie do Dar es Salaam, nie mając żadnego konkretnego w tym celu, poza sama podróżą. I to w drugiej klasie. Kupiłam- 225 kłaczy zambijskich ( niespełna 50 $USD) i misja zakończona sukcesem!:)

Szczęśliwa, z biletem drugiej klasy na mój pociąg, udałam się na dworzec autobusowy, by zakupić tam bilet na autobus do miasteczka, z którego odjeżdżał mój pociąg. Dworzec okazał się być równie zatłoczony jak w noc, którą przybyłam do Lusaki. Równie głośny i równie „nieprzyjazny” dla białego Musungu. Kurczowo trzymałam swoją torbę ze wszystkim co miałam najcenniejsze- paszportem, portfelem i aparatem fotograficznym. Po około godzinnej wędrówce z jednego okienka do drugiego, ciągłym tłumaczeniu, że chcę TYLKO kupić bilet na autobus, straciłam nadzieję:( Przeżyłam też chwilę trwogi, kiedy jeden mężczyzna rzucił się wprost na mnie, dotykając mojego ramienia i krzycząc „so white, white Musungu!".

Ocaliła mnie pewna czarnoskóra kobieta, wzięła mnie za rękę i zaprowadziła do odpowiedniej budki, gdzie mogłam kupić co trzeba. Panowie z budki też akurat jedli swoje drugie śniadanie, maczali brudnymi rękoma fufu ( takie pure z kukurydzy, bardzo popularne w tym rejonie Afryki) w jakimś zawiesistym sosie, mlaskając głośno, chcieli mnie nawet poczęstować. Odmówiłam grzecznie, ale by nawiązać nić porozumienia ( i przyspieszyć zakup biletu) kupiłam im po jednym zimnym Mosi ( to lokalne zambijskie piwo, bardzo smaczne swoja drogą). Wypiliśmy po piwku, pogawędziliśmy w budce przez chwile ( znów tłumaczyłam się -po co, dlaczego, w jakim celu chcę jechać tym pociągiem...i oczywiście dlaczego nie mam jeszcze dzieci i męża :). Po około godzinie udało mi się zakupić bilet- uff.

Przez kolejne 3 dni pozostałam w Lusace. Wędrowałam całymi dniami, zwiedzałam Lusakę gawędząc z lokalnymi mieszkańcami. Oswoiłam się już ze sobą jako Musungu:) W hostelu popijałam zambijskie piwko, przegryzałam najlepszym w świecie mango, stoczyłam też kilka rund bilarda z lokalnymi Zambijczykami:)

W piątek, wcześnie rano, mój zaprzyjaźniony taksówkarz zawiózł mnie na dworzec, gdzie w strugach deszczu ( akurat wtedy po ponad 4 miesiącach suszy spadł ulewny deszcz!) zasiadłam w autobusie do Kapriri Mposi. Moja intuicja i doświadczenie afrykańskiej podróży dobrze mi podpowiedziały, by kupić bilet na poranny autobus, pomimo tego, iż wszyscy mówili mi, iż autobus na pewno dojedzie w ciągu 2 godzin. A że skoro mam pociąg o godz.14 to spokojnie mogę wyjechać autobusem o godz. 11. Uparłam się i kupiłam bilet na autobus o godz. 8.30- i to był strzał w dziesiątkę.

Autobus, afrykańskim zwyczajem pokonał trasę z Lusaki do Kapriri (niespełna 200km) w ciągu nie tych 2 obiecanych godzin, a w ciągu 5 ( po drodze zdążył się zepsuć dwa razy, zrobić 3 postoje na siku, 2 na fajeczkę i koeljne by rozprostować kości itp.:) Podróż była równie fascynująca jak wszystkie dotychczas. Siedzący obok mnie mężczyzna- Mikel, całą drogę usilnie nalegał bym pomogła jego 11-letniej córce wyrwać się z Afryki i rozpocząć edukację w Europie. Prosił, bym została jej „white mother in Poland”. Nie zgodziłam się, ale friends zostaliśmy:) Uściskaliśmy się na do widzenia życząc sobie udanej podróży i - wielu dzieci:)

W kolejnym blogu przedstawię Wam dalsze losy mojej fascynującej podróży. Zapraszam do lektury!